„Trasa nam dobrze znana. Od jednego baru do baru…” śpiewał dobrze znany polski zespół Kult. Parafrazując nieco te słowa, mogę napisać, że podczas naszego tygodniowego pobytu w Las Vegas, nam, załodze Bertrand, trasa też była bardzo dobrze znana. Z tą drobną różnicą, że my nie poruszaliśmy się od baru do baru, tylko od hotelu Circus Circus do hali targowej i z powrotem, po drodze, wcześnie rano, mijając mały przystanek na śniadanie w restauracji Denny’s.
Ludzie widzą to, co chcą widzieć. A że widzą piękne, robiące wrażenie zdjęcia, palmy i słońce w tle, to myślą, że to taka przyjemna wycieczka do Stanów była. Taki all inclusive na koszt Bertranda, wrócili opaleni i zadowoleni. No… nie do końca.
Dziś chciałbym Wam opowiedzieć kilka słów o tym, jak w ogóle wyglądają takie przygotowania do targów, bo mam wrażenie, że wyobrażenie o tym zupełnie rozmija się z brutalną rzeczywistością. Żeby była jasność – moje postrzeganie też było inne, też rozminęło się z „realem”.
Rzeczywistość targowa wygląda tak, że w Las Vegas, wylądowaliśmy w sobotę, o różnych porach, a targi rozpoczynały się we wtorek. W teorii nie wygląda to źle i tego się trzymaliśmy. W dzień przylotu do Stanów starczyło jeszcze energii i zapału, by wieczorem przejść się po bulwarze i co nieco się zachwycić. Ale następnego dnia dopadła nas proza życia.
Wstaliśmy skoro świt, przed godziną 7 jeszcze, bo raz, że słońce pięknie za oknem wschodziło, a dwa – ciężko było się przestawić na zupełnie inny czas. Umówiliśmy się już w większym gronie, że zjemy rano jakieś śniadanie – tutaj nasz kolega Dawid, który był w Vegas rok temu polecił restaurację Denny’s – a następnie przejdziemy się na nasze stoisko, by zobaczyć jak się postępy w pracach mają.
Dawid, nasz specjalista od aspektów technicznych, który przyleciał do Stanów, by doglądać czy produkty zostały właściwie zainstalowane, minę miał nietęgą, a oczy nie do końca wyspane. Cały poprzedni dzień spędził na hali, gdzie przy pomocy pracowników tureckiej firmy, która stawiała nam stoisko, dwoił się i troił, by wstawić w odpowiednie miejsca nasze okna i wielkie gabarytowo konstrukcje. To się może wydawać takie zupełnie proste, że co to za problem, okno w prawidłowy otwór wstawić – niestety, problem jest wielokrotnie złożony, jeśli mówimy o specjalistycznych konstrukcjach, które dodatkowo wymagają podłączenia do prądu.
Nie nastawialiśmy się jednak na nic ciężkiego, w końcu większość konstrukcji została już zamontowanych, więc na halę szliśmy wesołym krokiem, w dobrych humorach. Było ledwie po godzinie 8, słońce pięknie świeciło – sądziliśmy, że dwie, trzy godzinki, plus jeszcze coś nagramy, a później to już tylko zwiedzanie.
Wyszliśmy grubo po godzinie 21. Zarówno w niedzielę, jak i w poniedziałek. Okrutnie przeczołgani. Ale z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Już na miejscu przekonaliśmy się bowiem, że roboty jest jeszcze od groma i wszystkie ręce na pokład. Przekonaliśmy się również, że dwa dni do targów to jednak strasznie mało i że trzeba się naprawdę sprężać, by ze wszystkim zdążyć. Trzeba było bowiem wyregulować okna, zmontować od podstaw podłogę (tu brawa dla Mateusza i Sebastiana, dali radę właściwie sami), umyć okna, posprzątać, wszystko rozstawić, zadbać o najmniejsze detale. Nie da się tego opisać słowami.
Te dwa dni, podczas których snu i przerw na odpoczynek było naprawdę niewiele, dały nam mocno w kość, ale… jednocześnie zbudowały coś, bez czego dalej ani rusz. Fantastyczną atmosferę wewnątrz naszej ekipy. W tym trudzie i znoju potrafiliśmy się niesamowicie skonsolidować, a przy tym świetnie bawić. Nie było dla Nas tematu, lub problemu, którego nie można by ogarnąć. Potrzebowaliśmy piły do cięcia (bo mieliśmy jedynie ręczną?). To dawaj do Polaków z konkurencji, którzy rozkładali stoisko dosłownie dwadzieścia metrów dalej, może nam pożyczą (pożyczyli bez problemu). Trzeba podłogę postawić? – Ja będę ciął, – mówi Mateusz, – Ty będziesz wiercił, – zwraca się do Seby, – a Ty… – patrzy na mnie wymownie. – Ja techniczny nie jestem – zaznaczam od razu. – No to… – Mateusz zastanowił się chwilę. – No to będziesz znaczył. Chodź, pokażę Ci. – W takiej atmosferze robota szła jak z płatka.
To, co zaskoczyło mnie również na miejscu, to fakt, że Amerykanie są bardzo otwarci i bardzo pomocni. No i dużo mówią, dużo żartują.
Tej otwartości, zwracania uwagi na szczegóły, doceniania rzeczy drobnych – tego możemy się od nich uczyć. Nie wiem, na ile to gra, a na ile szczere intencje, ale Amerykanie mają poziom empatii na poziomie tysiąc, albo i więcej. To przejawia się w małych gestach. Dziewczyna w sklepie Adidasa. Pół godziny szukała dla mnie koszulki, po czym nabiła mi swoją zniżkę pracowniczą. Albo inna akcja. Dałem kobiecie z obsługi IBS Knoppersa, którego zostawił Mateusz, bo ostatniego dnia pomogła przyśpieszyć przyjazd wózka widłowego. Autentycznie była zaskoczona i wzruszona. – That was so sweet, honey! – krzyknęła za mną.
Chwilę później zaczepia mnie facet z obsługi. Pyta wprost: – Co Ty jej dałeś? Cukierka? – Nie – mówię. – Batonika. – Z jakiej okazji? – Bez okazji. Pomogła mi, to chciałem się odwdzięczyć. – That’s so cool, man, – poklepał mnie po plecach. – That’s so cool.
Natomiast sformułowanie, które słyszy się często, najczęściej brzmi: I appreciate it! Cokolwiek dla nich zrobisz, oni od razu, że to doceniają. I też nie wiesz, na ile to szczere jest, a ile w tym gry aktorskiej, ale nawet jeśli to drugie, to jest to aktorstwo na poziomie wysokim. Bo oni naprawdę się cieszą, jak coś dla Nich zrobisz. Na przykład, jak już podczas targów podchodziliśmy do siedzących przy stoisku ludzi, by podać im wodę, czy poczęstować „Ptasim mleczkiem”, które zarząd wziął specjalnie z Polski. Oni jakby tego kompletnie się nie spodziewali, jakby tylko na stoisku Bertranda takie atrakcje były. Robili oczy wielkie ze zdziwienia, następnie to zdziwienie zmieniało się w przeogromną wdzięczność, no i wreszcie co słyszysz? Najpierw krótkie „Thank you”, a później rzucone od razu: – I appreciate it!
Natomiast do tego, co się działo na stoisku, wrócę w kolejnym wpisie. Ten zaś zakończę… polskim akcentem. Otóż idąc w poniedziałek rano na halę, będąc już właściwie przy wejściu, spostrzegliśmy, że dosłownie dwadzieścia metrów dalej zaparkowały trzy foodtracki. To akurat dziwne nie było, normalka raczej. Natomiast chwilę później przecieraliśmy oczy ze zdumienia, gdy zauważyliśmy, że na jednym z nich widnieje olbrzymia grafika z… pierogami. I podpis: PIEROGI.
Gdy wrzuciłem tę fotkę na swojego prywatnego instagrama, po kilku minutach odezwał się do mnie kolega, który całe Stany wzdłuż i wszerz zwiedził. Po Las Vegas też trochę podreptał, swoje przeżył i widział, łącznie z Britney Spears wychodzącą z jednego z kasyn. – Ale żeby pierogi sprzedawali, to nie wiedziałem, – pisze do mnie Paweł.
A my owszem. Choć jednak wolałbym zobaczyć Britney.