Szykujesz się kilka miesięcy. Tygodnie mijają, jakby je ktoś z bicza strzelił. Czujesz, że zbliża się coś wyjątkowego. Dla firmy szansa, dla Ciebie przygoda życia. A potem jest wtorek, 27 lutego, godzina 9:00 , stoisz z koleżankami i kolegami na stoisku i… nie czujesz tej wielkiej ekscytacji. Wszystko wydaje się takie normalne, a ten tłum ludzi, który mijałeś godzinę temu w drodze na imprezę, to się gdzieś po całej hali rozpłynął. Myślisz sobie wtedy: – To mają być te wielkie targi?
Jeszcze nie wiesz, że… tak naprawdę nie myślisz. Szybko się przekonasz. A najbardziej to drugiego dnia, tuż przed południem, gdy ludzi na stoisku Bertrand będzie tyle, że nie będziesz wiedział, gdzie się spojrzeć.
Targi IBS 2024 rozpoczęły się leniwie. Gdzieś z zawieszonych wysoko głośników popłynął komunikat w języku angielskim – witamy na targach IBS – standardowa gadka szmatka, zupełnie jakbyś w Polsce na dworcu stał i słuchał informacji o tym, że pociąg relacji Lębork – Słupsk wjedzie na tor 1 przy peronie 1.
Uczestnicy też jakoś gremialnie nie ruszyli na stoiska. My, ekipa Bertrand, zwarci i gotowi, każdy z Nas wyobrażał sobie to mniej więcej w takim stylu, że to rozpoczęcie to będzie strzał taki efektowny, jakby do Płocka cała „Ekipa” przyjeżdżała. A tu… cisza, spokój. Ludzie snuli się powoli, leniwie. My się na ten początek mega nastawiliśmy, na to, że od pierwszych sekund ogień będzie i tak już do końca. A ten ogień był, przyszedł nagle i nieoczekiwanie koło godziny 11, gdy zaczęło się robić tłumniej.
Największe wyzwanie to było drugiego dnia. Ludzi tyle, że ciężko ogarnąć, a nie chcesz by ktoś czekał, by został niekoniecznie celowo pominięty, by nie poczuł się ignorowany. Często trzeba było improwizować na szybko, szczególnie jeśli ktoś chciał porozmawiać z konkretną osobą. Na przykład z Paulem, naszym sales managerem. Podchodzi klient, witamy się ładnie, on uprzejmie pyta, co u mnie.
– Wszystko w porządku. A u Ciebie? – rzucam. – Świetnie – odpowiada machinalnie i już widzę, że wodzi wzrokiem po stoisku. – W czymś pomóc? – pytam. – Właściwie…tak. Możesz mi powiedzieć, gdzie jest Paul?
I to nie było tak, że tylko jedna osoba o Naszego kolegę z Ohio pytała. Szczególnie drugiego dnia tych pytań było mnóstwo. Nasz Paul kochany zadbał o to, aby stoisko Bertrand odwiedziła całkiem liczna grupka klientów.
Druga rzecz, która zapadła w pamięć to tak, że Amerykanie są… strasznymi gadżeciarzami. Ale nie w tym sensie, że mają nowe Iphone’y, smartwatche (chociaż pewnie mają). Bardziej chodzi mi o takich zbieraczy materiałów marketingowych. Wszelakich. Na froncie mieliśmy taki stolik, coś jakby recepcję, gdzie rozłożone były nasze torby, długopisy, siatki i takie małe zasłonki na kamerkę na laptopie. Szczególnie to ostatnie dziwiło gości, brali to do ręki oglądali z każdej strony.
– Co to jest? – pytali. – To jest taka zasłonka na kamerkę w laptopie – wyjaśnialiśmy grzecznie. – Really? – wyrażali zdziwienie. – Kompletnie się tego nie spodziewali. Tak naprawdę mogliśmy im powiedzieć, że to cokolwiek. Raz nawet wypuściliśmy delikatnie jednego uczestnika, któremu powiedzieliśmy, że to mini procesor. – Robisz mnie w konia – patrzył z niedowierzaniem. – Nie. Serio. – Really?!
No, dobra, robiłem. Ale też wyprowadziłem go szybko z błędu.
Kończąc ten wątek, jeden facet powiedział wprost: – Śmieszny gadżet. Ale przydatny, biorę – po czym wziął do ręki dwie sztuki tego maleńkiego cudeńka. – Jesteście chyba jedyną firmą, która ma coś takiego.
Gadżety znikały z naszej recepcji hurtowo. Nie tylko te zaślepki. Torby, długopisy, wszystko. Pamiętam jak kilka miesięcy przez targami zastanawialiśmy się, co ze sobą zabrać.
– Amerykanie uwielbiają zbierać takie rzeczy. Biorą, co się da i ile się da – przekonywał nasz dyrektor, Olaf. Przyznam uczciwie – trochę nie do końca mu wierzyliśmy. No, bo prestiżowa impreza, Vegas, a tu torby i długopisy jakiejś firmy z Polski ludzie będą do rąk chwytać. A tu niespodzianka.
Myślę, że to, co wyróżniało też naszą firmę, to – oprócz świetnych produktów – atmosfera. Mieliśmy naprawdę wesołą, choć zawsze profesjonalną ekipę, która miała jednak dość niestandardowy sposób prowadzenia rozmów. Robiliśmy klientom konkursy, w których wygrywali Nasze gadżety i to naprawdę robiło robotę. Prawdopodobnie żadna firma na coś tak banalnego nie wpadła.
Druga kwestia – indywidualne podejście do klienta. Oni byli zachwyceni tym, jak nasi handlowcy prowadzili rozmowę, w jaki sposób opowiadali o produktach, ale o samej firmie. Sposób prowadzenia rozmowy też nie był standardowy, lekki czasami, żartobliwy. W pewnym momencie, to już trzeciego dnia było, podchodzi do Nas handlowiec, Mateusz, gaduła niesamowita. – A wiecie, że klienci sobie robią ze mną zdjęcia? – rzuca nagle. Jak to on, nigdy nie wiesz, czy mówi prawdę, czy nabija Cię w butelkę. I choć widzieliśmy, że kontakt z klientami ma fajny, to jednak nie do końca mu uwierzyliśmy.
Wraca pół godziny później. Obok niego facet po czterdziestce, elegancko ubrany. – Rób nam zdjęcie – podaje telefon, a klient… ustawia się obok. Z uśmiechem, zadowolony. – Ja tych fotek to mam już zrobionych kilkanaście – rzuca nasz kolega, po czym żegna się uprzejmie, a my stoimy wciąż w lekkim szoku.
Faktycznie. Nie ściemniał.