Prawdziwi bohaterowie nie noszą peleryny. Chociaż jest to już dość oklepany frazes, to jednak w tym wypadku tak bardzo prawdziwy. Poznajcie Pana Franciszka Miotk, naszego pracownika hali aluminium, który od ponad czterdziestu lat, z zamiłowania, jest strażakiem.
Czterdzieści lat to, sami przyznacie, kawał czasu. Więcej lat niż ma autor tego tekstu, a sam ma przecież czwórkę z przodu. Lecz wybór Pana Franciszka, nawet jeśli nie jest zawodowym strażakiem, a działa w OSP, absolutnie nie był przypadkowy.
– Mój tato to był człowiek z zasadami. Charakterny i odważny. To on był strażakiem i tak to się zaczęło. Pamiętam, że jak wyjeżdżał na akcję, gdzieś blisko, to od razu wsiadałem na rower i pedałowałem za wozem strażackim. Tata, już po wszystkim, zawsze podchodził, brał mnie ręce i mówił z uśmiechem: A co Ty tu znowu robisz?! A ja byłem ciekawy – opowiada Pan Franciszek.
Doskonale pamięta moment, gdy uświadomił sobie, że chce być taki jak swój ojciec. Nieść ludziom pomoc. – Mieliśmy sąsiadów, którzy mieli dzieci w podobnym wieku do mojego. Byłem wtedy chłopcem, dziewięć lat miałem. No i sąsiedzi mieli kota. I raz zdarzył się wypadek. Ten kot, dość niespodziewanie, ugryzł jedno z dzieci w grdykę. Usłyszeliśmy krzyki, wołanie o pomoc, a ja, domyślając się, że stało się coś złego, od razu wsiadłem na rower i popędziłem do domu miejscowego felczera. Lekarza tak nazywaliśmy. Wysłuchał mnie, po czym wsiadł w swoją Ładę i natychmiast pojechał do tamtego domu – opowiada nasz bohater.
Okazało się, że chłopiec się dusił. – Pamiętam, że szyi wypływała krew, która tworzyła takie bąble. Dusił się. Felczer wziął taką rurkę i wbił w tę dziurę. Uratował mu życie – wspomina Pan Franciszek, który cały czas ma ten obraz przez oczami. Gdy sugerujemy, że On także uratował tego dzieciaka, uśmiecha się lekko zawstydzony.
– No, tak to się zaczęło. Wtedy już wiedziałem, że chcę pomagać ludziom.
Ostatecznie zawodowym strażakiem nie został, ale to był świadomy wybór. – Miałem wyuczony fach w ręku, dzięki czemu zarabiałem. A działanie w OSP to była taka moja misja – mówi człowiek, który ponad czterdzieści lat poświęcił służbie. Działał w OSP w Łebnie, Osieku, czy Lini, ale też w Niemczech, gdzie wyjechał za chlebem.
– To było w Hassenbach. Tam działałem w fundacji, która organizowała różne obozy, czy wyjazdy dla dzieci, oczywiście związane ze strażą, czy nauką pierwszej pomocy. Fajne czasy. Organizowaliśmy różne inicjatywy, gry terenowe, tam też dostałem odznaczenie od niemieckiego komendanta – uśmiecha się nasz rozmówca, który za niecałe dwa miesiące ponownie odwiedzi Niemcy, czy Austrię, biorąc udział w zagranicznych, strażackich inicjatywach.
Przez lata służby Pan Franciszek, który pełnił w OSP różne funkcje, będąc nawet wieloletnim Prezesem jednostki, doczekał się wielu medali i wyróżnień. Jest to dla niego ogromny powód do dumy i pewna forma spełnienia. Choć, jak zaznacza, nie robi tego wszystkiego dla splendoru.
– Po prostu lubię nieść pomoc. Choć trzeba być bardzo odpornym psychicznie. Niejednokrotnie obcowałem ze śmiercią. Nie każdy jest w stanie to znieść – mówi, przypominając sobie przeróżne akcje, które zostawiają trwały ślad w psychice.
– Jak był pożar w jednej z wsi, to bez namysłu wszedłem do domu. W środku dym, nic nie widać. Wiedziałem, że tam jest małe dziecko, więc jak tylko dostrzegłem kołyskę, to od razu ruszyłem w jej kierunku. W środku… – zawiesza głos na chwilę. – W środku było niemowlę. Ale już zwęglone. Bez namysłu wziąłem je na ręce, choć wiedziałem, że to już nic z tego. I wyniosłem. Później musiałem parę razy jechać na komendę do Wejherowa, by się z tego tłumaczyć. Ale zadziałał instynkt.
Strażak nie może się wahać. Czy też bać. I taki jest Pan Franciszek. A śmierć? – A śmierć jest wpisana w zawód strażaka, nawet jeśli działasz w OSP. Musisz się uodpornić, choć ślad pozostaje. Tamto dziecko przez dwa tygodnie odchorowałem. Czasem, gdy znów obcuje ze śmiercią, wystarcza mi tydzień. A czasem nie – zamyśla się i patrzy przez moment na okno.
Czy u Pana w rodzinie ktoś kontynuuje rodzinne tradycje? – pytamy. – Tak. Synowie. Jeden jest w Straży Pożarnej w Rumii, drugi w Głównej Komendzie w Gdańsku. Realizują się. Jestem z nich bardzo dumny i mocno im kibicuję. Choć jeszcze im trochę brakuje do mojego doświadczenia – uśmiecha się Pan Franciszek. Gdy na koniec pytamy, czy jego ojciec wspierał go w jego pasji, odpowiada bez wahania. – Nigdy do niczego mnie nie namawiał, ale cieszył się. Był ze mnie bardzo dumny. Tak jak teraz ja z synów.